Pewnego dnia życie mi się załamało pod nogami. Ot tak, bez większej przyczyny. Gruz, gruz, gruz.
Nie, nie odszedł mój Ukochany i mam nadzieję, że nie odejdzie nigdy. Nie, nie rozsypała się rodzina. Nie straciłam pracy, studiów ani zdrowia. Nie.
Dotarło do mnie, że jestem dla siebie zbyt wyrozumiała.
I zaczęło się.
Wracam po zajęciach do pustego mieszkania. Stolica daje duże możliwości, ale wciąż mnie zjada. Rozkładam rzeczy - bo to mieszkanie jest trzecie, najmniej ważne, nic na to nie poradzę. I pracuję nad wszystkim. Gdy wsiadam do pociągu (a wsiadam w każdy weekend i wcale tego nie żałuję) czuję, że tak ma być.
I teraz mam na sobie świąteczne, cudowne skarpetki, piję kawę, słucham tego głosu przez telefon i wiem, że tak ma wyglądać życie.
Ułożyło się to wszystko. Dałam radę. Cieszę się.
Czeka mnie książka, którą muszę skończyć, choć nic tak mnie nie denerwuje jak główny bohater - kocha żonę i ucieka do kochanki, którą też kocha. I kolokwium... kolokwium z którego muszę dostać piątkę.
A o stypendium naukowym nawet szkoda wspominać... Na poprzedniej uczelni (przecież renomowanej!) miałabym słodki tysiaczek a tutaj... tutaj nic, bo przelicznik osiągnięć nagle raczył się zmienić. Phi! Dobrze, że przynajmniej wiem w którą stronę iść w czasie tego roku. Chyba, że znowu się zmieni?
Marzę o tym żebym iść się wybiegać słuchając Kundery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz